środa, 4 kwietnia 2012

A tak mnie wzięło ;p

Jednym z największych problemów, jakie ma człowiek, który na jakiś czas zarzucił piórem... znaczy, pióro/klawiaturę, jest to, o czym w zasadzie napisać po tak długiej przerwie. Niby cały czas się tam planuje, układa w głowie, a koniec końców guzik z tego wychodzi. Nowy blog Pamu mnie natchnął do skrobnięcia paru słów (może raz będzie krótko przynajmniej ^^") - tak na marginesie, właśnie na wp przeczytałam "uszkodzony" zamiast "urodzony" - ot, tyle, że właśnie, jak z fejsbuka wiadomo, jestem w Tokio. Z tą chwilą wprowadzam politykę odsyłania do oglądania zdjęć na fejsbuku właśnie, bo nie sądzę, żeby to-to czytał ktokolwiek spoza moich znajomych, zarejestrowanych tamże ;p A nie potrafię tu wstawiać zdjęć masowo, każde nie dość, że zajmuje mnóstwo czasu, to jeszcze nie usadza się tam, gdzie powinno.
Może też powinnam zacząć tworzyć coś po angielsku... ostatnimi czasy sadzę tak przerażające błędy, że powoli tracę nadzieję na rychłą poprawę. You was i takie tam. Strach się bać. Gotta practice ._.
Zdjęcia zostaną zaktualizowane w odpowiednim czasie, tj. jak ruszę siedzenie i przyniosę kabel do aparatu (w tym laptopie nie działa czytnik kart, grrr!), a póki co, pobieżny (pfff, jassssne) opis ostatnich wydarzeń, na wypadek, gdyby komuś się bardzo nudziło.
Po festiwalu penisa udałam się do Tokio właściwego, dokładniej na stację Minamisenjū (jak widać - albo jeszcze nie, ale będzie - na zdjęciu z fb, w Kantō zaznacza się przedłużenia w nazwach ulic, stacji itp., co jest o tyle istotne, że w Kansai nie ma tego zwyczaju i potem wychodzą takie dziwadła, jak Chushojima, gdzie nie bardzo wiadomo, co jest czym, ale gadki japonistologiczne na bok). Znajduje się owa stacja w dzielnicy Asakusa, podobnie, jak mój hostel, gdzie miałam spędzić trzy noce w oczekiwaniu na Olę, która mnie w zasadzie do Tokio wyciągnęła. Niestety, północna część Asakusy nie jest bynajmniej najpiękniejszym miejscem w tym mieście. Syf tu straszny, nawet śmieci się nie segreguje (!), a drogę prowadzącą do shōtengai'u - zadaszonej ulicy z samymi sklepami i knajpami - zamieszkuje chyba jakaś organizacja bezdomnych, tyle ich tam było. Koło budki policyjnej, tak na marginesie.
A, tak w ogóle to jest Chūshojima ;p Środkowy napis na wyspie.
Pozwiedzałam tudzież przelotem udało mi się zobaczyć kilka ważnych miejsc - Shibuyę, Akihabarę, Ueno, Ebisu - z których trzy pierwsze powalają tłokiem bardziej, niż tokijskie metro (wczoraj po raz pierwszy pan "stacjowy" upchnął pasażerów w moim wagonie, w Kioto zawsze było tyle miejsca, żeby jednak móc wejść samemu...). Shibuya jest niewiarygodnie... neonowa i zapchana ludzką mieszanką narodowościowo-stylową. Przejście dla pieszych koło stacji wygląda jak sala tuż przed koncertem rockowym. W Ueno jest trochę lepiej, szczególnie wieczorem, kiedy się wyludni, podczas gdy w Shibuyi tendencja jest raczej odwrotna. Ładnie, nie powiem. Ale gdybym miała gdzieś mieszkać, to tylko w Ebisu (no, i w południowej Asakusie, jak się zaraz okaże), które bardzo przypomina mi Kioto - głównie dlatego, że wszędzie jest pod górę, nieraz ostro (no, albo z górki, zależy, z której strony spojrzeć ^^). Sporo tam roślin, nastrojowych - i wielonarodowych! - knajp, tłum stosunkowo rzadki, budynki w przeróżnych stylach... No, a resztę powiedzą za mnie zdjęcia na fejsbuku, bo tu rodzi się już epopeja.
Dziś przeniosłam się do południowej Asakusy, po drodze do której już widać było oznaki tej lepszej cywilizacji - czyściej, jakoś jaśniej, mimo że budynki coraz wyższe, Sky Tree coraz lepiej się prezentuje (miałam na to widok też z poprzedniego hostelu, ale... nie wiedziałam, że to TO O_O dopóki nie zobaczyłam miniaturki w Yodobashi Camera; niezbyt imponujące, szczerze powiedziawszy). Przy rzece Sumidzie (bo czy to nie błąd, powiedzieć "rzeka Sumidagawa"?) chwilę pobłądziłam, bo pojęcie "idź prosto" nigdy nie jest do końca jednoznaczne w topografii tego kraju, przeszłam przez most i... ale naprawdę, uderzył mnie aż zapach chińskiego jedzenia. No tak, hostel nazywa się Khaosan, w jakiejż to okolicy mógłby się znajdować ;D Nie jest to chińska dzielnica z prawdziwego zdarzenia, ale na tej ulicy akurat ta kultura dominuje, co widać po moście prowadzącym do... No, właśnie, cóżem ja zobaczyła (btw, pojęcia nie mam, o co chodzi z tym kotem, który coś obaczył, ktoś mnie oświeci może perhaps..?^^). Ci, którzy przeczytali książkę Joanny Bator będą wiedzieli, co mnie tak rozbawiło, a reszta niech przeczyta, bo warto, no albo/i przejdzie do fb za jakiś czas. Otóż mym oczom ukazała się złota kupa, zabawny budynek, którego szczyt wieńczy... hm, twór przypominający stolec Midasa; zasłyszałam od przechodzącej, rozchichotanej pary Japonek, że mówią o tym unchi biru (budynek-kupa), jakże trafne, ale brakuje w tej nazwie owego specyficznego koloru, może jest jakaś inna, której nie pamiętam z książki.
Rany. Boskie. *patrzy, co za pokrótki opis stworzyła*
Yy. No, to see you on facebook, I guess ._. Pics coming soon! .^o^/

środa, 14 grudnia 2011

Burzowa Góra w (późno)jesiennych barwach, czyli podziwianie (m.in.) liści w Arashiyamie

W tę sobotę… tj., poprzednią- zaraz, minioną? Rany… Kilka dni temu w sobotę wybrałyśmy się z Pauliną i moją panią tutor, Manami (technicznie rzecz biorąc, rok ode mnie starszą, więc powinnam się do niej grzeczniej zwracać, a nie pierwsza zasuwać najbardziej kolokwialnymi frazami, na jakie mnie stać ;p ale mniejsza z tym) do Arashiyamy, tego miejsca na północy Kioto, którym się tak zachwycałam w drodze do Kameoki. Miałyśmy nadzieję zdążyć na ostatnie podrygi momiji - kolorowych liści - które akurat miały taki kaprys, żeby poczekać z opadnięciem, aż je popodziwiamy i obfocimy. Liście podobno się wyjątkowo spóźniły w tym roku, więc miałyśmy trochę szczęścia. Ciekawe, czy sakury też się spóźnią.

Tym razem uzbrojona w nowy – nie znam się za bardzo, ale jak dla mnie, mało pojętnego amatora – naprawdę super aparat, zamierzałam narobić zdjęć a zdjęć… ale niestety, nowy akumulator, mimo że pokazywał wszystkie kreski, długo nie wytrzymał, zapasowy też zresztą nie. Dlatego musiałam się wstrzymać z robieniem zdjęć w muzeum Volksa, do którego zawitałyśmy najpierw, żeby dać pożyć baterii; jeszcze pomęczę Paulinę o te zdjęcia, których nie wolno było tam robić.

Dużo do opisywania to tu nie ma (czy słyszę westchnienie ulgi..?), także lecą me amatorskie zdjęcia, efekty bardziej i mniej udanych eksperymentów z różnymi opcjami, z których i tak jestem bardzo zadowolona :3

Póki co tylko znak do Tenshi no Sato, muzeum lalek i sklepu Volksa, dla mniej wtajemniczonych: http://www.volks.co.jp/en/volks/tenshinosato/

I tamtejszy ogródek:


Btw., najlepsze zawsze wychodziły mi na „auto”, więc chyba mam trochę do nauki, jeśli bym na przykład chciała wykorzystać cały potencjał tego małego cudu techniki.


Podobno przejażdżka taką rikszą kosztuje majątek, ale dokładnie się nie dopytywałam.

Świątynia Tenryuji, główny zwiedzany przez nas tego dnia obiekt.


Jakiś efekt pt. 'soft', niektóre rzeczy wychodzą wtedy ciekawie, ale tu się tylko rozmazało :<









...


Trafiłyśmy akurat na Hanatouro, coś w rodzaju festiwalu, który polega na jednoczesnym oświetleniu całej, długiej drogi przez zagajnik bambusowy – i kilku innych miejsc, ale my byłyśmy akurat w tamtej okolicy – o godzinie 17:00 (=> www.hanatouro.jp/arashiyama). Widok, owszem, zapierający dech w piersiach, ale głównie za sprawą dzikiego tłumu, który się tam nagle znalazł i nie dał nacieszyć bambusami, bo nie sposób było iść powoli w tym nurcie, robienie zdjęć już w ogóle nie wchodziło w rachubę, a przy tym musiałyśmy się nawzajem pilnować, bo ja to jeszcze się wyróżniam, ale zgubić Paulinę i Manami w gąszczu Japończyków to żaden problem.

Przez całą długą drogę ten ludzki las się nie przerzedzał, całe Kansai się tam zleciało, czy jak? o_o

…no dobra, pod koniec nawet można było się zatrzymać bez większego szwanku, czego dowodem są poniższe fotografie (nic nie kombinowałam z efektami, to światła miały takie barwy), ale co komu szkodzi trochę podkoloryzować od czasu do czasu ;3



Jutro, tj. już w zasadzie dziś (o 7:40 ;_; ratunku!) wyruszam na czwarte, o ile dobrze liczę, „odwiedziny” w szkole publicznej, przy czym tym razem to nie szkoła, tylko jakieś centrum edukacji – ale w ramach zajęć, których celem są oględziny oraz ewaluacja zajęć w szkołach publicznych, więc nie wdając się w szczegóły, chciałabym po prostu zaanonsować, że pewnie w końcu niedługo opowiem o reszcie zajęć, bo skończyłam gdzieś w połowie, a wraz z semestrem skończy się część tych zajęć, więc można by się pospieszyć z tym trochę. O rany. Punkt dla osoby, która to zdanie zdoła rozłożyć na czynniki pierwsze, zakładając oczywiście, że jest prawidłowe. A co z kolei jest dość wątpliwe.

Nie ma się co dziwić, że te zakończenia takie kulawe, skoro po prostu nie potrafię skończyć ><"

poniedziałek, 5 grudnia 2011

One day trip to Kameoka, part 2

Rodzina, do której się udałam, składa się z matki (37 lat, dość ‘europejskiej’, jak to określił mój tata) i dwóch córek, w wieku 9 i 6 lat. Starsza ma na imię Juri (寿里), przez co najpierw myślałam, że może w Anglii się urodziła czy co (Julie? o_O), ale jednak nie… a młodsza Sena (聖奈), bardzo mi się to imię spodobało.

Ponieważ najwięcej z tym zabawy w postaci wałkowania, wycinania i ozdabiania, uznałam, że najlepiej będzie upiec pierniczki. Pomysł był, jak się okazało, bardzo dobry, tym bardziej, że zjawiło się jeszcze jedno dziecko, Yuura – którą, przestawiając sylaby, a zostawiając przedłużenie, przezwano Raayu (na przywitanie powiedziała mi 「ラーユでございます」:D to ta w różowym, z lewej najmłodsza, Sena, w środku Juri). Przy okazji mogłam spróbować substancji zwanej właśnie Raayu (ラー油), oleju z kawałeczkami jakichś warzyw i innych glonów zapewne, podejrzanie czerwonego, ale wcale nie ostrego, wbrew ostrzeżeniom Japonek (aż zaczęłam się obawiać, jak zniesie to spotkanie rodzina Mariany, meksykańskie dania do najłagodniejszych nie należą).

Oczywiście, gdy tylko wsypałam mąkę do gorącego miodu, dzieciaki zbiegły się, chcąc koniecznie mieszać i oddały mi garnek dopiero, jak łyżka przestała się ruszać, bo miód stwardniał. Szkoda, że nie zrobiłam wtedy zdjęcia, ale miałam brudne ręce od jajka, które rozbiłam do garnka… gdy tylko wylądowało w cieście i ostrzegłam, że teraz łyżką się nie da i trzeba gnieść ręką (chciałam je odstraszyć), wszystkie trzy stwierdziły, że nie ma problemu i wpakowały tam ręce. Wszystkie. Więcej tego ciasta musiały zmyć z rąk, niż go zostało…
No, może przesadzam, w każdym razie zabawy trochę było najwyraźniej.
Pierwszy raz piekłam ciastka w mikrofali O_O
Cieszyłam się, że zjadły naraz prawie wszystkie, bo widocznie smakowały, ale z drugiej strony, potem nikt nie miał miejsca na kolację… więc wyszłyśmy na mały spacer.
Po drodze zahaczyłyśmy o sklep z tanimi ciuchami. Posłużył jako genialny plac zabaw...
A na kolację – nabe, czyli micha z rosołkiem (a przynajmniej jakąś tłustą wodą, powstałą w wyniku zagotowania jakiegoś liścia, prawdopodobnie kombu..?) z warzywami i takimi śmiesznymi, przezroczystymi rurkami przypominającymi makaron (jak sobie przypomnę nazwę albo zobaczę w supermarkecie, to napiszę ^^”) bez smaku,
ale Sena na przykład bardzo je lubi… do tego wcześniej wspomniane mochi, tu w postaci dość cienkich, prostokątnych płatów… i surowe mięso, bierze się je i zanurza w tym wrzątku, po czym jak już jest do zjedzenia (nie zajmuje to długo, bo jest krojone bardzo, bardzo cienko), wyjmuje się je i zanurza we własnej miseczce z sosem, dodaje jakieś warzywa według uznania, po czym szamie.

Potem oglądałyśmy z dziewczynkami jakiś program o zwierzakach, wymyślałyśmy imię pandzie w majtkach w truskawki, narysowanej na małym żetonie, grałyśmy w coś dziwnego z użyciem czerwonej włóczki, pod – tudzież nad – którą trzeba było przejść/przeskoczyć… pograłyśmy chwilkę na pianinie, nauczyłam dziewczynki prawidłowej wymowy słowa ‘fire’ (ciężko było xD), ogółem – dzień pełen wrażeń, a jako że Yuriko (mama) wypiła ze mną chu-haia (patrz niżej), zadzwoniła po swojego chłopaka, żeby nas odwiózł, tzn. technicznie rzecz biorąc, tylko mnie, ale zabrałyśmy się wszystkie (Sena oparła się o mój plecak i zasnęła *^* siłą go wyciągałyśmy xD). Mieli mnie tylko odstawić na dworzec, a zawieźli mnie pod sam akademik, ponad 30 km, jestem im dozgonnie wdzięczna ;_; miałam też okazję się popisać orientacją w terenie, bo GPS nas chciał prowadzić w przeciwną stronę.

Z rzeczy paradoksalnych, chciałabym tylko nadmienić, że o tym projekcie powiedziała mi współ…mieszkanka? akademika, rodem z Indonezji, po czym ja przekazałam wiadomość Marianie (tej z Meksyku, która na wycieczce zabrała się za robienie tacos), chętnych było całe mnóstwo (zgaduję po numerach, które dostałyśmy – 750 i 751 bodajże), a miejsc – też zgaduję po liczbie osób, które faktycznie pojechały – koło 25, przy czym w przypadku przekroczenia limitu, planowali wybrać uczestników drogą losowania; także i Mariana, i ja pojechałyśmy, a ta Indonezyjka nie… ups? ^^”

Jeszcze parę zdjęć:

Wzruszyłam się tym 'a' w następnej linijce xD

Od początku, całe podekscytowane, zapewniały mnie, że mają w domu płatki z Polski i rzeczywiście, skąd ja je znam...

Sama bym w życiu nie zauważyła, że to maleństwo ma gacie w truskawki o_o

Yuura ze swoją zdobyczą - kilkoma pierniczkami na pamiątkę (ja też dostałam kilka :3). ...zaraz, czy to torebka na prezenty? Też chcę! ;_;

Przykładowe chu-haie, rzecz cudowna dla tych, którzy nie przepadają za piwem czy wódką, a wolą fantę i tym podobne niewyskokowe ;]

Z rzeczy mniej pozytywnych, udało mi się nabawić uprzedzeń do Bułgarek… dotychczas poznałam jedną, dość cichą i niezbyt towarzyską, ale ta, która pojechała z nami, to jakaś wariatka chyba. Nie tylko ja miałam obawy co do bezpieczeństwa jej host family… Miała bardzo, hm, żywą mimikę twarzy, ale w przerażający sposób, jak już zaczęła coś opowiadać, to się nie zamykała przez dwadzieścia minut, podnosiła głos w najmniej spodziewanych momentach i cały czas usiłowała poklepać czy nie wiem, pogłaskać, wziąć za rękę jakieś biedne dziecko jednej z zaproszonych rodzin. Z drugiej strony, poznałam też bardzo sympatyczną i zabawną Czeszkę, która mieszka wcale niedaleko ode mnie.

I tym oto kulawym zakończeniem niniejszym kończę, bo znowu mi książka wyjdzie xD mam nadzieję, że podobało się wam choć w połowie tak, jak mnie… ^^

One day trip to Kameoka, part 1

Przedwczorajszy dzień należał do spędzonych tu dotychczas najprzyjemniej, toteż chciałabym się podzielić wrażeniami i tymi skrawkami wiedzy, które nabyłam (a które właściwie zostały odkopane z odmętów mojej *khe, khe* pamięci, bo w pewnym momencie coś kliknęło, że mówili nam na jakichś zajęciach… mniejsza z tym). No, to lecim ^^

Jakieś centrum wymiany międzynarodowej w Kameoce (Kameoka to ‘wioska’ na północny-zachód od Kioto, wielkości i charakteru małego polskiego miasta, z centrami handlowymi i w ogóle) zorganizowało mały homestay u japońskiej rodziny, połączony z wykładami nt. japońskiego Nowego Roku i robieniem->jedzeniem noworocznych potraw. U przypisanej odgórnie rodziny, uczestnik miał przygotować jedną potrawę ze swojego kraju, a potem spędzić z „hosto famiri” resztę dnia, zostać odprowadzonym na dworzec w Kameoce i wrócić już we własnym zakresie.

Było naprawdę super i nie mogę się doczekać kolejnej takiej imprezy, mam nadzieję, że zrobią użytek z naszych adresów mailowych i będą przysyłać jakieś newslettery… Ale po kolei.

Zbiórka na Kyoto Station - godzina 9:30, czyli pobudka o 6:30, ostateczne przygotowania i pakowanie, wyjście ok. 7:40, 15 minut na stację, jakieś pół godziny pociągiem na dworzec i bezowocne poszukiwania papieru/torebek na prezenty… Chciałam dać małe pamiątki w postaci toruńskich pierniczków i krówek młodszym członkom rodziny (matka i dwie córki, 9 i 6 lat), ale nigdzie – and I mean it – absolutnie NIGDZIE nie dostanie się czegoś takiego na dworcu ani w pobliżu. Ewentualnie pakują coś na prezent w każdym sklepie z pamiątkami, ale oczywiście, tylko jak się to tam kupi. Wskazówka na przyszłość – w papier na prezenty zaopatrz się zawczasu w papierniczym albo chociaż w 100-en szopie.

Do Kameoki jedzie się (za 400 jenów ;_;) przez Arashiyamę, chyba najpiękniejsze miejsce w całym Kioto, które desperacko próbowaliśmy sfotografować z okien pociągu, a które zhańbił mój potworny aparat w połączeniu z brakiem umiejętności fotografa (mnie). Planuję tam wrócić za tydzień, już z nowiutkim aparatem :3 zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tzn. z zamiarów i ewentualnych zdjęć.

Aż żal serce ściska, tak tam pięknie było, a takie… coś mi wyszło ;;

Z dworca do centrum zabrał nas sympatyczny busik, w którym pewna Amerykanka, wyglądająca zarówno wg siebie samej, jak i wielu Japończyków, jak Tom Cruise, udzielała wyjaśnień po japońsku, no i – ku uldze większości uczestników – po angielsku :D Pierwszą rzeczą po dotarciu na miejsce, było obserwowanie, jak pewna śmieszna maszyna miesza ryż na mochi.
Normalnie robi się to w sporej beczce i rękoma, to jest, jedna osoba tłucze takim wielkim drewnianym młotkiem, a druga w przerwach między uderzeniami przewraca ryż, toteż chcąc uniknąć ewentualnych ofiar i połamanych kończyn, postanowiono użyć współczesnych metod.
Tenże glut to efekt tłuczenia. Tuż po wymieszaniu jest strasznie gorący, jedne z organizatorów z poświęceniem rwał to na kawałki gołymi rękoma… Następnie dodaje się do swojego kawałka wedle upodobań przeróżne produkty, głównie pochodzenia sojowego, tj. pastę miso, kinako (mąkę sojową, zaraz po matcha mój ulubiony smak :3), sos sojowy i nori (glony) tudzież, jakże by inaczej, pastę z czerwonej fasoli… czy ja już wspominałam, że przesadzają tu z nią? o_o
Następnie – wykład nt. Oshougatsu – japońskiego Nowego Roku, który trwa od 1 do 3 stycznia. Pod pewnymi względami przypomina naszą Wielkanoc: jest najważniejszym świętem w roku, a w ramach przygotowań czyni się generalne porządki (Oosouji), czyli czyści się absolutnie wszystko, od szczelin w podłodze po spód schodów… Drzwi wejściowe dekoruje się shimenawą (sznur ze słomy ryżowej) i kadomatsu (sosenki, najczęściej po jednej z obu stron drzwi, przybrane nieraz tak bogato, jak choinki). Słoma ryżowa, bo ryż to podstawa wszystkich posiłków, symbol dobrobytu, a sosny, bo przez cały rok są zielone i symbolizują długowieczność. W domach stawia się kagami mochi, najczęściej trzy plackowate jeden na drugim, w mniejszej wersji dwa, a na górze mandarynkę (jedyne, co rośnie i owocuje nawet zimą, też jako symbol). Kształt kagami (lustra) dlatego, że w świątyniach shinto na honorowym miejscu znajduje się lustro właśnie. Dodam, że mochi, jak trochę poleżą, to wyschną na kamień i trzeba je podgrzać, żeby znów zmiękły. Z kolei miękkie też ciężko jeść, bo strasznie się ciągną i lepią, już doskonale rozumiem, dlaczego zdarzają się przypadki zadławienia (a podobno prawdziwe, noworoczne mochi są jeszcze twardsze i bardziej ciągliwe O_O).
Ale są bardzo dobre, dodaje się je w Japonii do różnych dań, ja jadłam je po raz drugi tego samego dnia w postaci nabe (patrz niżej). A długo się zastanawiałam, co to jest, takie twarde, białe bloki, które sprzedają hurtem niemalże w każdym sklepie (zwykłe opakowanie to ok. 1 kg niewielkich bloczków).
Tu mamy nawet 1.5kg...

Następnie poczęstowano nas czterema pudełkami osechi ryōri, zestawów, które je się tylko podczas tego święta, czyli przez pierwsze trzy dni stycznia. Są to głównie ryby, marynowane warzywa, słodkie ziemniaki, fasola (><”), jakieś inne morskie roślinki i żyjątka, podobno bardzo odżywcze i przemyślane pod względem balansu białek,


węglowodanów itp. Wyglądały prześlicznie, zarówno pudełka, jak i ręcznie przez tamtejszych ludzi zrobiona zawartość, ale za to, nikogo nie chcę obrazić ani nic, smakowały paskudnie. Najlepsze z tego były mandarynki, które dostaliśmy na deser ;D

I wreszcie przyszedł czas na zostanie wyczytanym i przywitanie się ze swoją host family.

to be continued…

niedziela, 20 listopada 2011

Miało dziś padać, a nie padało, w związku z czym trzy godziny, które miałam poświęcić na tworzenie prezentacji i raportów, spożytkowałam na zakupy/zakupach?… Ale przynajmniej odkryłam tani sklep w stylu „wszystko dla domu”, gdzie planuję zakupić pościel i patelnię. Nie, żeby to było ważne.
Nic to, lecim dalej z wycieczką. Tak więc przybyliśmy do Utano, gdzie mieści się najlepszy ponoć hostel dla młodzieży w Kioto. Osobodoba kosztuje tam 3200 jenów i podobno to jest standardowa cena.
W każdym razie, spodziewałam się wszystkiego poza klasycznie wyglądającym budynkiem rodem z Edo czy nawet wcześniej, a tu proszę:



Mało tego, pokoje, w których spaliśmy (po 6 osób), były najprawdziwszymi washitsu, z pominięciem drobnych udogodnień typu elektryczność czy zlew w przedsionku z drugiej strony (tj. naprzeciw tego prawdziwego przedsionka, którym się wchodzi).


Obowiązuje tam bezwzględny zakaz spożywania czegokolwiek, a już w szczególności płynów, z czego jednak nie robiliśmy sobie absolutnie nic podczas nocnej imprezy, ale o niej za moment ;]

Pierwszym punktem programu było zapoznanie się, bo sporo ludzi widziała się tam nawzajem po raz pierwszy, tak więc usiedliśmy w kółeczku i poznawaliśmy się poprzez zabawę o wdzięcznej nazwie „fruits basket” - osoba pośrodku mówi, kto ma wstać i zmienić miejsce (nie wolno siadać tuż obok ani z powrotem na swoje krzesło), np. ‘wszyscy, którzy dziś jedli śniadanie’, ‘wszyscy, którzy mają na sobie coś czarnego’. Ten, kto nie zdąży zająć miejsca, zostaje na środku, przedstawia się i odpowiada na ewentualne dodatkowe pytania publiczności.


Następnie udaliśmy się po zapasy na imprezę (do sklepu Liquor Mountain ;D), a po powrocie na obiad i był to jedyny minus tego ośrodka. Na szczęście byliśmy strasznie głodni i nikt nie śmiał narzekać, choć spojrzenia mówiły wiele…

Kolejnym zajęciem była tzw. しゃべり場 (shaberiba ^^), czyli coś w stylu free talk, ciężko to nazwać. Podzielono nas na 3 grupki skupione wokół lidera, który wcześniej przygotował sobie jakiś temat, który teraz przedstawił i na który mieliśmy się wypowiadać. Pierwszy, w którym uczestniczyłam, podobał mi się bardzo (o ‘porywaniu panien młodych’ w Kirgistanie, naprawdę niepokojąca sprawa… jest tam taki zwyczaj, żeby sobie ot, z ulicy grupowo porwać dziewczynę i zmusić do małżeństwa z jednym z porywaczy; odsetek tak zawieranych małżeństw wynosi 60-80%), drugi już niespecjalnie(Ziemia ma zostać zniszczona, spośród 11 osób możesz uratować siedem… ech), chociaż przygotowany był całkiem nieźle. Przeczytaliśmy też na głos bardzo sympatyczny i dający do myślenia wierszyk pod tytułem „Gdyby Ziemia była stuosobową wioską”.
Później ten, kto miał coś do pokazania na temat kultury swojego kraju, pokazywał (była meksykańska muzyka, taniec kozacki, ja przyniosłam krówki ;D a ktoś z Rumunii przyniósł całe mnóstwo rzeczy).

(punkt dla osoby, która znajdzie jeden średnio pasujący element ;p)

Było już po dziesiątej, kiedy mogliśmy pójść się wykąpać. Gdy w końcu udało mi się znaleźć łazienkę, spotkała mnie niespodzianka – tradycyjna japońska łaźnia publiczna, z ogromnym basenem z gorącą wodą i rządkiem pryszniców i stołków pod ścianą. Nie czułam się zbytnio na siłach, żeby włazić nago do pomieszczenia, w którym są inni ludzie (właściwie tylko inne kobiety, ale i tak… nie, nie mogłam ;_;), więc poszłam szukać normalnego prysznica – i znalazł się! Uff…


Wreszcie przyszedł czas na zrobienie sobie legowiska, na wypadek, gdybyśmy wykończeni przywlekli się z imprezy, więc wyciągnęłyśmy futony, po czym przetransportowałyśmy siebie i zapasy do pokoju chłopaków.



Jeśli o mnie chodzi, na całokształt złożyły się trzy rzeczy: gra w othello, którą raz wygrałam i raz przegrałam z kretesem, gra w pokera o coraz to bardziej wymyślnych zasadach (meksykańskich ;D) i bitwa na poduszki, która według różnych źródeł trwała między godziną trzydzieści a dwiema. Podczas której też doskonale zrozumieliśmy, dlaczego w washitsu nie wolno pić ani jeść. Ani na dobrą sprawę stawiać otwartego jedzenia i picia na stole czy tatami.
pokerek

(wbrew pozorom to jest zdjęcie człowieka)

Podczas, gdy my się naparzaliśmy poduszkami, tuż obok w tym samym pokoju organizatorzy próbowali zrobić prezentację, więc czuliśmy się trochę winni… ale i tak im fajnie wyszła, więc tylko trochę. W efekcie najwytrwalsi, w tym ja, położyli się spać o piątej rano, tylko po to, żeby nie móc spać, bo ktoś tak głośno chrapał i żeby zostać obudzonym o siódmej w celu zdążenia na poranną gimnastykę.
(auć, jasnoooo ;; [żart, nie było tak źle mimo dwóch godzin snu])

nie no, tu się chyba wygłupiają, ja takich fajnych póz nie uskuteczniałam xD


Widać, kto balował…

Po bardzo europejskim śniadaniu udaliśmy się do pokoju, w którym dzień wcześniej bawiliśmy się we „fruits basket” i znów podzieleni na grupki, zaczęliśmy dyskutować na temat wczorajszych rozmów i tworzyć nowe projekty pod tytułem „What is a happier life?”, temat jak widać, dość szeroki i o wysokim potencjale interpretacyjnym, w każdym razie po przedyskutowaniu we własnej grupie, chodziliśmy też do innych i zbieraliśmy informacje i tak do dwunastej mniej więcej, kiedy to poszliśmy czynić przygotowania do robienia tacos.



Japończycy wysmarowali blachę olejem, a podobno tak się robi tylko w przypadku robienia tortilli na słodko, więc widząc tę herezję, Mariana – Meksykanka z krwi i kości – wzięła szczypce w swoje ręce i zaczęła rządzić, w końcu tacos to bardzo meksykańska potrawa.
(Mariana bierze sprawy w swoje ręce)

Po obiedzie wróciliśmy do zadania, czyli projektu na temat szczęśliwego życia (nie rozwodząc się za bardzo, nasza grupa wygrała – ja przysłużyłam się tylko tym, że wycięłam serduszko i napisałam na nim 愛情: love ;D – i dostała [grupa] w nagrodę lody. Po czym osiem osób dostało szansę załadowania się do samochodu tego chłopaka z Rumunii, który wcześniej przygotował tyle materiału kulturalnego i wybyła na stację Kyoto.
(to tylko tak wygląda, że udaję, że myślę, a reszta odwala robotę za mnie...)

A, w nagrodę dostaliśmy jeszcze resztki wina z sosu do tacos i umeshu z poprzedniego dnia xD

Ze spostrzeżeń chciałabym napisać tylko tyle, że kiedy im się powierzy jakieś zadanie, Japończycy są naprawdę niesamowici. Nie ma czegoś takiego, że ‘jakoś to będzie, zrobię na odwal’, jeśli ktoś jest przewodnikiem wycieczki, nawet w grupie przyjaciół, to przygotuje sobie trasy, informacje o zabytkach, tabelki z rozkładem autobusów, kosztorys… I ten chłopak serio mówił nam o legendach i ciekawostkach dotyczących zwiedzanych miejsc, gdybym lepiej rozumiała ze słuchu, pewnie dowiedziałabym się wielu przydatnych rzeczy. A wszyscy go z szacunkiem słuchali (tylko ja latałam i robiłam zdjęcia wszystkiemu wokół). Tak samo projekty i rozmowy w grupach, wszyscy się udzielają, nawet jak nie bardzo wiedzą, co dokładnie zrobić. I nikt nie wzdycha, że mu się nie chce czy coś… Co pewnie nie znaczy, że tak nie jest, ale jednak nikt nie chce źle wypaść przed resztą. Niektórzy nawet ćwiczyli wystąpienia w drugim pokoju, naprawdę coś… Pewnie przydałoby im się czasem podejść do czegoś bardziej na luzie, ale mimo wszystko. Szacun ;D
Ło Jezu, niech mnie ktoś powstrzyma, jak się zacznę za bardzo rozpisywać…
...z drugiej strony, zawsze można tylko poprzeglądać zdjęcia, a mi dać się wypowiedzieć do woli, czyż nie ;D