niedziela, 20 listopada 2011

Miało dziś padać, a nie padało, w związku z czym trzy godziny, które miałam poświęcić na tworzenie prezentacji i raportów, spożytkowałam na zakupy/zakupach?… Ale przynajmniej odkryłam tani sklep w stylu „wszystko dla domu”, gdzie planuję zakupić pościel i patelnię. Nie, żeby to było ważne.
Nic to, lecim dalej z wycieczką. Tak więc przybyliśmy do Utano, gdzie mieści się najlepszy ponoć hostel dla młodzieży w Kioto. Osobodoba kosztuje tam 3200 jenów i podobno to jest standardowa cena.
W każdym razie, spodziewałam się wszystkiego poza klasycznie wyglądającym budynkiem rodem z Edo czy nawet wcześniej, a tu proszę:



Mało tego, pokoje, w których spaliśmy (po 6 osób), były najprawdziwszymi washitsu, z pominięciem drobnych udogodnień typu elektryczność czy zlew w przedsionku z drugiej strony (tj. naprzeciw tego prawdziwego przedsionka, którym się wchodzi).


Obowiązuje tam bezwzględny zakaz spożywania czegokolwiek, a już w szczególności płynów, z czego jednak nie robiliśmy sobie absolutnie nic podczas nocnej imprezy, ale o niej za moment ;]

Pierwszym punktem programu było zapoznanie się, bo sporo ludzi widziała się tam nawzajem po raz pierwszy, tak więc usiedliśmy w kółeczku i poznawaliśmy się poprzez zabawę o wdzięcznej nazwie „fruits basket” - osoba pośrodku mówi, kto ma wstać i zmienić miejsce (nie wolno siadać tuż obok ani z powrotem na swoje krzesło), np. ‘wszyscy, którzy dziś jedli śniadanie’, ‘wszyscy, którzy mają na sobie coś czarnego’. Ten, kto nie zdąży zająć miejsca, zostaje na środku, przedstawia się i odpowiada na ewentualne dodatkowe pytania publiczności.


Następnie udaliśmy się po zapasy na imprezę (do sklepu Liquor Mountain ;D), a po powrocie na obiad i był to jedyny minus tego ośrodka. Na szczęście byliśmy strasznie głodni i nikt nie śmiał narzekać, choć spojrzenia mówiły wiele…

Kolejnym zajęciem była tzw. しゃべり場 (shaberiba ^^), czyli coś w stylu free talk, ciężko to nazwać. Podzielono nas na 3 grupki skupione wokół lidera, który wcześniej przygotował sobie jakiś temat, który teraz przedstawił i na który mieliśmy się wypowiadać. Pierwszy, w którym uczestniczyłam, podobał mi się bardzo (o ‘porywaniu panien młodych’ w Kirgistanie, naprawdę niepokojąca sprawa… jest tam taki zwyczaj, żeby sobie ot, z ulicy grupowo porwać dziewczynę i zmusić do małżeństwa z jednym z porywaczy; odsetek tak zawieranych małżeństw wynosi 60-80%), drugi już niespecjalnie(Ziemia ma zostać zniszczona, spośród 11 osób możesz uratować siedem… ech), chociaż przygotowany był całkiem nieźle. Przeczytaliśmy też na głos bardzo sympatyczny i dający do myślenia wierszyk pod tytułem „Gdyby Ziemia była stuosobową wioską”.
Później ten, kto miał coś do pokazania na temat kultury swojego kraju, pokazywał (była meksykańska muzyka, taniec kozacki, ja przyniosłam krówki ;D a ktoś z Rumunii przyniósł całe mnóstwo rzeczy).

(punkt dla osoby, która znajdzie jeden średnio pasujący element ;p)

Było już po dziesiątej, kiedy mogliśmy pójść się wykąpać. Gdy w końcu udało mi się znaleźć łazienkę, spotkała mnie niespodzianka – tradycyjna japońska łaźnia publiczna, z ogromnym basenem z gorącą wodą i rządkiem pryszniców i stołków pod ścianą. Nie czułam się zbytnio na siłach, żeby włazić nago do pomieszczenia, w którym są inni ludzie (właściwie tylko inne kobiety, ale i tak… nie, nie mogłam ;_;), więc poszłam szukać normalnego prysznica – i znalazł się! Uff…


Wreszcie przyszedł czas na zrobienie sobie legowiska, na wypadek, gdybyśmy wykończeni przywlekli się z imprezy, więc wyciągnęłyśmy futony, po czym przetransportowałyśmy siebie i zapasy do pokoju chłopaków.



Jeśli o mnie chodzi, na całokształt złożyły się trzy rzeczy: gra w othello, którą raz wygrałam i raz przegrałam z kretesem, gra w pokera o coraz to bardziej wymyślnych zasadach (meksykańskich ;D) i bitwa na poduszki, która według różnych źródeł trwała między godziną trzydzieści a dwiema. Podczas której też doskonale zrozumieliśmy, dlaczego w washitsu nie wolno pić ani jeść. Ani na dobrą sprawę stawiać otwartego jedzenia i picia na stole czy tatami.
pokerek

(wbrew pozorom to jest zdjęcie człowieka)

Podczas, gdy my się naparzaliśmy poduszkami, tuż obok w tym samym pokoju organizatorzy próbowali zrobić prezentację, więc czuliśmy się trochę winni… ale i tak im fajnie wyszła, więc tylko trochę. W efekcie najwytrwalsi, w tym ja, położyli się spać o piątej rano, tylko po to, żeby nie móc spać, bo ktoś tak głośno chrapał i żeby zostać obudzonym o siódmej w celu zdążenia na poranną gimnastykę.
(auć, jasnoooo ;; [żart, nie było tak źle mimo dwóch godzin snu])

nie no, tu się chyba wygłupiają, ja takich fajnych póz nie uskuteczniałam xD


Widać, kto balował…

Po bardzo europejskim śniadaniu udaliśmy się do pokoju, w którym dzień wcześniej bawiliśmy się we „fruits basket” i znów podzieleni na grupki, zaczęliśmy dyskutować na temat wczorajszych rozmów i tworzyć nowe projekty pod tytułem „What is a happier life?”, temat jak widać, dość szeroki i o wysokim potencjale interpretacyjnym, w każdym razie po przedyskutowaniu we własnej grupie, chodziliśmy też do innych i zbieraliśmy informacje i tak do dwunastej mniej więcej, kiedy to poszliśmy czynić przygotowania do robienia tacos.



Japończycy wysmarowali blachę olejem, a podobno tak się robi tylko w przypadku robienia tortilli na słodko, więc widząc tę herezję, Mariana – Meksykanka z krwi i kości – wzięła szczypce w swoje ręce i zaczęła rządzić, w końcu tacos to bardzo meksykańska potrawa.
(Mariana bierze sprawy w swoje ręce)

Po obiedzie wróciliśmy do zadania, czyli projektu na temat szczęśliwego życia (nie rozwodząc się za bardzo, nasza grupa wygrała – ja przysłużyłam się tylko tym, że wycięłam serduszko i napisałam na nim 愛情: love ;D – i dostała [grupa] w nagrodę lody. Po czym osiem osób dostało szansę załadowania się do samochodu tego chłopaka z Rumunii, który wcześniej przygotował tyle materiału kulturalnego i wybyła na stację Kyoto.
(to tylko tak wygląda, że udaję, że myślę, a reszta odwala robotę za mnie...)

A, w nagrodę dostaliśmy jeszcze resztki wina z sosu do tacos i umeshu z poprzedniego dnia xD

Ze spostrzeżeń chciałabym napisać tylko tyle, że kiedy im się powierzy jakieś zadanie, Japończycy są naprawdę niesamowici. Nie ma czegoś takiego, że ‘jakoś to będzie, zrobię na odwal’, jeśli ktoś jest przewodnikiem wycieczki, nawet w grupie przyjaciół, to przygotuje sobie trasy, informacje o zabytkach, tabelki z rozkładem autobusów, kosztorys… I ten chłopak serio mówił nam o legendach i ciekawostkach dotyczących zwiedzanych miejsc, gdybym lepiej rozumiała ze słuchu, pewnie dowiedziałabym się wielu przydatnych rzeczy. A wszyscy go z szacunkiem słuchali (tylko ja latałam i robiłam zdjęcia wszystkiemu wokół). Tak samo projekty i rozmowy w grupach, wszyscy się udzielają, nawet jak nie bardzo wiedzą, co dokładnie zrobić. I nikt nie wzdycha, że mu się nie chce czy coś… Co pewnie nie znaczy, że tak nie jest, ale jednak nikt nie chce źle wypaść przed resztą. Niektórzy nawet ćwiczyli wystąpienia w drugim pokoju, naprawdę coś… Pewnie przydałoby im się czasem podejść do czegoś bardziej na luzie, ale mimo wszystko. Szacun ;D
Ło Jezu, niech mnie ktoś powstrzyma, jak się zacznę za bardzo rozpisywać…
...z drugiej strony, zawsze można tylko poprzeglądać zdjęcia, a mi dać się wypowiedzieć do woli, czyż nie ;D

1 komentarz:

  1. woohoo! zdjęcia! a wy tam po angielsku sobie rozmawiacie czy po japońsku? "what is a happier life"?

    bitwy na poduszki są faaaajne :)

    OdpowiedzUsuń