poniedziałek, 5 grudnia 2011

One day trip to Kameoka, part 1

Przedwczorajszy dzień należał do spędzonych tu dotychczas najprzyjemniej, toteż chciałabym się podzielić wrażeniami i tymi skrawkami wiedzy, które nabyłam (a które właściwie zostały odkopane z odmętów mojej *khe, khe* pamięci, bo w pewnym momencie coś kliknęło, że mówili nam na jakichś zajęciach… mniejsza z tym). No, to lecim ^^

Jakieś centrum wymiany międzynarodowej w Kameoce (Kameoka to ‘wioska’ na północny-zachód od Kioto, wielkości i charakteru małego polskiego miasta, z centrami handlowymi i w ogóle) zorganizowało mały homestay u japońskiej rodziny, połączony z wykładami nt. japońskiego Nowego Roku i robieniem->jedzeniem noworocznych potraw. U przypisanej odgórnie rodziny, uczestnik miał przygotować jedną potrawę ze swojego kraju, a potem spędzić z „hosto famiri” resztę dnia, zostać odprowadzonym na dworzec w Kameoce i wrócić już we własnym zakresie.

Było naprawdę super i nie mogę się doczekać kolejnej takiej imprezy, mam nadzieję, że zrobią użytek z naszych adresów mailowych i będą przysyłać jakieś newslettery… Ale po kolei.

Zbiórka na Kyoto Station - godzina 9:30, czyli pobudka o 6:30, ostateczne przygotowania i pakowanie, wyjście ok. 7:40, 15 minut na stację, jakieś pół godziny pociągiem na dworzec i bezowocne poszukiwania papieru/torebek na prezenty… Chciałam dać małe pamiątki w postaci toruńskich pierniczków i krówek młodszym członkom rodziny (matka i dwie córki, 9 i 6 lat), ale nigdzie – and I mean it – absolutnie NIGDZIE nie dostanie się czegoś takiego na dworcu ani w pobliżu. Ewentualnie pakują coś na prezent w każdym sklepie z pamiątkami, ale oczywiście, tylko jak się to tam kupi. Wskazówka na przyszłość – w papier na prezenty zaopatrz się zawczasu w papierniczym albo chociaż w 100-en szopie.

Do Kameoki jedzie się (za 400 jenów ;_;) przez Arashiyamę, chyba najpiękniejsze miejsce w całym Kioto, które desperacko próbowaliśmy sfotografować z okien pociągu, a które zhańbił mój potworny aparat w połączeniu z brakiem umiejętności fotografa (mnie). Planuję tam wrócić za tydzień, już z nowiutkim aparatem :3 zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tzn. z zamiarów i ewentualnych zdjęć.

Aż żal serce ściska, tak tam pięknie było, a takie… coś mi wyszło ;;

Z dworca do centrum zabrał nas sympatyczny busik, w którym pewna Amerykanka, wyglądająca zarówno wg siebie samej, jak i wielu Japończyków, jak Tom Cruise, udzielała wyjaśnień po japońsku, no i – ku uldze większości uczestników – po angielsku :D Pierwszą rzeczą po dotarciu na miejsce, było obserwowanie, jak pewna śmieszna maszyna miesza ryż na mochi.
Normalnie robi się to w sporej beczce i rękoma, to jest, jedna osoba tłucze takim wielkim drewnianym młotkiem, a druga w przerwach między uderzeniami przewraca ryż, toteż chcąc uniknąć ewentualnych ofiar i połamanych kończyn, postanowiono użyć współczesnych metod.
Tenże glut to efekt tłuczenia. Tuż po wymieszaniu jest strasznie gorący, jedne z organizatorów z poświęceniem rwał to na kawałki gołymi rękoma… Następnie dodaje się do swojego kawałka wedle upodobań przeróżne produkty, głównie pochodzenia sojowego, tj. pastę miso, kinako (mąkę sojową, zaraz po matcha mój ulubiony smak :3), sos sojowy i nori (glony) tudzież, jakże by inaczej, pastę z czerwonej fasoli… czy ja już wspominałam, że przesadzają tu z nią? o_o
Następnie – wykład nt. Oshougatsu – japońskiego Nowego Roku, który trwa od 1 do 3 stycznia. Pod pewnymi względami przypomina naszą Wielkanoc: jest najważniejszym świętem w roku, a w ramach przygotowań czyni się generalne porządki (Oosouji), czyli czyści się absolutnie wszystko, od szczelin w podłodze po spód schodów… Drzwi wejściowe dekoruje się shimenawą (sznur ze słomy ryżowej) i kadomatsu (sosenki, najczęściej po jednej z obu stron drzwi, przybrane nieraz tak bogato, jak choinki). Słoma ryżowa, bo ryż to podstawa wszystkich posiłków, symbol dobrobytu, a sosny, bo przez cały rok są zielone i symbolizują długowieczność. W domach stawia się kagami mochi, najczęściej trzy plackowate jeden na drugim, w mniejszej wersji dwa, a na górze mandarynkę (jedyne, co rośnie i owocuje nawet zimą, też jako symbol). Kształt kagami (lustra) dlatego, że w świątyniach shinto na honorowym miejscu znajduje się lustro właśnie. Dodam, że mochi, jak trochę poleżą, to wyschną na kamień i trzeba je podgrzać, żeby znów zmiękły. Z kolei miękkie też ciężko jeść, bo strasznie się ciągną i lepią, już doskonale rozumiem, dlaczego zdarzają się przypadki zadławienia (a podobno prawdziwe, noworoczne mochi są jeszcze twardsze i bardziej ciągliwe O_O).
Ale są bardzo dobre, dodaje się je w Japonii do różnych dań, ja jadłam je po raz drugi tego samego dnia w postaci nabe (patrz niżej). A długo się zastanawiałam, co to jest, takie twarde, białe bloki, które sprzedają hurtem niemalże w każdym sklepie (zwykłe opakowanie to ok. 1 kg niewielkich bloczków).
Tu mamy nawet 1.5kg...

Następnie poczęstowano nas czterema pudełkami osechi ryōri, zestawów, które je się tylko podczas tego święta, czyli przez pierwsze trzy dni stycznia. Są to głównie ryby, marynowane warzywa, słodkie ziemniaki, fasola (><”), jakieś inne morskie roślinki i żyjątka, podobno bardzo odżywcze i przemyślane pod względem balansu białek,


węglowodanów itp. Wyglądały prześlicznie, zarówno pudełka, jak i ręcznie przez tamtejszych ludzi zrobiona zawartość, ale za to, nikogo nie chcę obrazić ani nic, smakowały paskudnie. Najlepsze z tego były mandarynki, które dostaliśmy na deser ;D

I wreszcie przyszedł czas na zostanie wyczytanym i przywitanie się ze swoją host family.

to be continued…

2 komentarze: