poniedziałek, 5 grudnia 2011

One day trip to Kameoka, part 2

Rodzina, do której się udałam, składa się z matki (37 lat, dość ‘europejskiej’, jak to określił mój tata) i dwóch córek, w wieku 9 i 6 lat. Starsza ma na imię Juri (寿里), przez co najpierw myślałam, że może w Anglii się urodziła czy co (Julie? o_O), ale jednak nie… a młodsza Sena (聖奈), bardzo mi się to imię spodobało.

Ponieważ najwięcej z tym zabawy w postaci wałkowania, wycinania i ozdabiania, uznałam, że najlepiej będzie upiec pierniczki. Pomysł był, jak się okazało, bardzo dobry, tym bardziej, że zjawiło się jeszcze jedno dziecko, Yuura – którą, przestawiając sylaby, a zostawiając przedłużenie, przezwano Raayu (na przywitanie powiedziała mi 「ラーユでございます」:D to ta w różowym, z lewej najmłodsza, Sena, w środku Juri). Przy okazji mogłam spróbować substancji zwanej właśnie Raayu (ラー油), oleju z kawałeczkami jakichś warzyw i innych glonów zapewne, podejrzanie czerwonego, ale wcale nie ostrego, wbrew ostrzeżeniom Japonek (aż zaczęłam się obawiać, jak zniesie to spotkanie rodzina Mariany, meksykańskie dania do najłagodniejszych nie należą).

Oczywiście, gdy tylko wsypałam mąkę do gorącego miodu, dzieciaki zbiegły się, chcąc koniecznie mieszać i oddały mi garnek dopiero, jak łyżka przestała się ruszać, bo miód stwardniał. Szkoda, że nie zrobiłam wtedy zdjęcia, ale miałam brudne ręce od jajka, które rozbiłam do garnka… gdy tylko wylądowało w cieście i ostrzegłam, że teraz łyżką się nie da i trzeba gnieść ręką (chciałam je odstraszyć), wszystkie trzy stwierdziły, że nie ma problemu i wpakowały tam ręce. Wszystkie. Więcej tego ciasta musiały zmyć z rąk, niż go zostało…
No, może przesadzam, w każdym razie zabawy trochę było najwyraźniej.
Pierwszy raz piekłam ciastka w mikrofali O_O
Cieszyłam się, że zjadły naraz prawie wszystkie, bo widocznie smakowały, ale z drugiej strony, potem nikt nie miał miejsca na kolację… więc wyszłyśmy na mały spacer.
Po drodze zahaczyłyśmy o sklep z tanimi ciuchami. Posłużył jako genialny plac zabaw...
A na kolację – nabe, czyli micha z rosołkiem (a przynajmniej jakąś tłustą wodą, powstałą w wyniku zagotowania jakiegoś liścia, prawdopodobnie kombu..?) z warzywami i takimi śmiesznymi, przezroczystymi rurkami przypominającymi makaron (jak sobie przypomnę nazwę albo zobaczę w supermarkecie, to napiszę ^^”) bez smaku,
ale Sena na przykład bardzo je lubi… do tego wcześniej wspomniane mochi, tu w postaci dość cienkich, prostokątnych płatów… i surowe mięso, bierze się je i zanurza w tym wrzątku, po czym jak już jest do zjedzenia (nie zajmuje to długo, bo jest krojone bardzo, bardzo cienko), wyjmuje się je i zanurza we własnej miseczce z sosem, dodaje jakieś warzywa według uznania, po czym szamie.

Potem oglądałyśmy z dziewczynkami jakiś program o zwierzakach, wymyślałyśmy imię pandzie w majtkach w truskawki, narysowanej na małym żetonie, grałyśmy w coś dziwnego z użyciem czerwonej włóczki, pod – tudzież nad – którą trzeba było przejść/przeskoczyć… pograłyśmy chwilkę na pianinie, nauczyłam dziewczynki prawidłowej wymowy słowa ‘fire’ (ciężko było xD), ogółem – dzień pełen wrażeń, a jako że Yuriko (mama) wypiła ze mną chu-haia (patrz niżej), zadzwoniła po swojego chłopaka, żeby nas odwiózł, tzn. technicznie rzecz biorąc, tylko mnie, ale zabrałyśmy się wszystkie (Sena oparła się o mój plecak i zasnęła *^* siłą go wyciągałyśmy xD). Mieli mnie tylko odstawić na dworzec, a zawieźli mnie pod sam akademik, ponad 30 km, jestem im dozgonnie wdzięczna ;_; miałam też okazję się popisać orientacją w terenie, bo GPS nas chciał prowadzić w przeciwną stronę.

Z rzeczy paradoksalnych, chciałabym tylko nadmienić, że o tym projekcie powiedziała mi współ…mieszkanka? akademika, rodem z Indonezji, po czym ja przekazałam wiadomość Marianie (tej z Meksyku, która na wycieczce zabrała się za robienie tacos), chętnych było całe mnóstwo (zgaduję po numerach, które dostałyśmy – 750 i 751 bodajże), a miejsc – też zgaduję po liczbie osób, które faktycznie pojechały – koło 25, przy czym w przypadku przekroczenia limitu, planowali wybrać uczestników drogą losowania; także i Mariana, i ja pojechałyśmy, a ta Indonezyjka nie… ups? ^^”

Jeszcze parę zdjęć:

Wzruszyłam się tym 'a' w następnej linijce xD

Od początku, całe podekscytowane, zapewniały mnie, że mają w domu płatki z Polski i rzeczywiście, skąd ja je znam...

Sama bym w życiu nie zauważyła, że to maleństwo ma gacie w truskawki o_o

Yuura ze swoją zdobyczą - kilkoma pierniczkami na pamiątkę (ja też dostałam kilka :3). ...zaraz, czy to torebka na prezenty? Też chcę! ;_;

Przykładowe chu-haie, rzecz cudowna dla tych, którzy nie przepadają za piwem czy wódką, a wolą fantę i tym podobne niewyskokowe ;]

Z rzeczy mniej pozytywnych, udało mi się nabawić uprzedzeń do Bułgarek… dotychczas poznałam jedną, dość cichą i niezbyt towarzyską, ale ta, która pojechała z nami, to jakaś wariatka chyba. Nie tylko ja miałam obawy co do bezpieczeństwa jej host family… Miała bardzo, hm, żywą mimikę twarzy, ale w przerażający sposób, jak już zaczęła coś opowiadać, to się nie zamykała przez dwadzieścia minut, podnosiła głos w najmniej spodziewanych momentach i cały czas usiłowała poklepać czy nie wiem, pogłaskać, wziąć za rękę jakieś biedne dziecko jednej z zaproszonych rodzin. Z drugiej strony, poznałam też bardzo sympatyczną i zabawną Czeszkę, która mieszka wcale niedaleko ode mnie.

I tym oto kulawym zakończeniem niniejszym kończę, bo znowu mi książka wyjdzie xD mam nadzieję, że podobało się wam choć w połowie tak, jak mnie… ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz