środa, 14 grudnia 2011

Burzowa Góra w (późno)jesiennych barwach, czyli podziwianie (m.in.) liści w Arashiyamie

W tę sobotę… tj., poprzednią- zaraz, minioną? Rany… Kilka dni temu w sobotę wybrałyśmy się z Pauliną i moją panią tutor, Manami (technicznie rzecz biorąc, rok ode mnie starszą, więc powinnam się do niej grzeczniej zwracać, a nie pierwsza zasuwać najbardziej kolokwialnymi frazami, na jakie mnie stać ;p ale mniejsza z tym) do Arashiyamy, tego miejsca na północy Kioto, którym się tak zachwycałam w drodze do Kameoki. Miałyśmy nadzieję zdążyć na ostatnie podrygi momiji - kolorowych liści - które akurat miały taki kaprys, żeby poczekać z opadnięciem, aż je popodziwiamy i obfocimy. Liście podobno się wyjątkowo spóźniły w tym roku, więc miałyśmy trochę szczęścia. Ciekawe, czy sakury też się spóźnią.

Tym razem uzbrojona w nowy – nie znam się za bardzo, ale jak dla mnie, mało pojętnego amatora – naprawdę super aparat, zamierzałam narobić zdjęć a zdjęć… ale niestety, nowy akumulator, mimo że pokazywał wszystkie kreski, długo nie wytrzymał, zapasowy też zresztą nie. Dlatego musiałam się wstrzymać z robieniem zdjęć w muzeum Volksa, do którego zawitałyśmy najpierw, żeby dać pożyć baterii; jeszcze pomęczę Paulinę o te zdjęcia, których nie wolno było tam robić.

Dużo do opisywania to tu nie ma (czy słyszę westchnienie ulgi..?), także lecą me amatorskie zdjęcia, efekty bardziej i mniej udanych eksperymentów z różnymi opcjami, z których i tak jestem bardzo zadowolona :3

Póki co tylko znak do Tenshi no Sato, muzeum lalek i sklepu Volksa, dla mniej wtajemniczonych: http://www.volks.co.jp/en/volks/tenshinosato/

I tamtejszy ogródek:


Btw., najlepsze zawsze wychodziły mi na „auto”, więc chyba mam trochę do nauki, jeśli bym na przykład chciała wykorzystać cały potencjał tego małego cudu techniki.


Podobno przejażdżka taką rikszą kosztuje majątek, ale dokładnie się nie dopytywałam.

Świątynia Tenryuji, główny zwiedzany przez nas tego dnia obiekt.


Jakiś efekt pt. 'soft', niektóre rzeczy wychodzą wtedy ciekawie, ale tu się tylko rozmazało :<









...


Trafiłyśmy akurat na Hanatouro, coś w rodzaju festiwalu, który polega na jednoczesnym oświetleniu całej, długiej drogi przez zagajnik bambusowy – i kilku innych miejsc, ale my byłyśmy akurat w tamtej okolicy – o godzinie 17:00 (=> www.hanatouro.jp/arashiyama). Widok, owszem, zapierający dech w piersiach, ale głównie za sprawą dzikiego tłumu, który się tam nagle znalazł i nie dał nacieszyć bambusami, bo nie sposób było iść powoli w tym nurcie, robienie zdjęć już w ogóle nie wchodziło w rachubę, a przy tym musiałyśmy się nawzajem pilnować, bo ja to jeszcze się wyróżniam, ale zgubić Paulinę i Manami w gąszczu Japończyków to żaden problem.

Przez całą długą drogę ten ludzki las się nie przerzedzał, całe Kansai się tam zleciało, czy jak? o_o

…no dobra, pod koniec nawet można było się zatrzymać bez większego szwanku, czego dowodem są poniższe fotografie (nic nie kombinowałam z efektami, to światła miały takie barwy), ale co komu szkodzi trochę podkoloryzować od czasu do czasu ;3



Jutro, tj. już w zasadzie dziś (o 7:40 ;_; ratunku!) wyruszam na czwarte, o ile dobrze liczę, „odwiedziny” w szkole publicznej, przy czym tym razem to nie szkoła, tylko jakieś centrum edukacji – ale w ramach zajęć, których celem są oględziny oraz ewaluacja zajęć w szkołach publicznych, więc nie wdając się w szczegóły, chciałabym po prostu zaanonsować, że pewnie w końcu niedługo opowiem o reszcie zajęć, bo skończyłam gdzieś w połowie, a wraz z semestrem skończy się część tych zajęć, więc można by się pospieszyć z tym trochę. O rany. Punkt dla osoby, która to zdanie zdoła rozłożyć na czynniki pierwsze, zakładając oczywiście, że jest prawidłowe. A co z kolei jest dość wątpliwe.

Nie ma się co dziwić, że te zakończenia takie kulawe, skoro po prostu nie potrafię skończyć ><"

poniedziałek, 5 grudnia 2011

One day trip to Kameoka, part 2

Rodzina, do której się udałam, składa się z matki (37 lat, dość ‘europejskiej’, jak to określił mój tata) i dwóch córek, w wieku 9 i 6 lat. Starsza ma na imię Juri (寿里), przez co najpierw myślałam, że może w Anglii się urodziła czy co (Julie? o_O), ale jednak nie… a młodsza Sena (聖奈), bardzo mi się to imię spodobało.

Ponieważ najwięcej z tym zabawy w postaci wałkowania, wycinania i ozdabiania, uznałam, że najlepiej będzie upiec pierniczki. Pomysł był, jak się okazało, bardzo dobry, tym bardziej, że zjawiło się jeszcze jedno dziecko, Yuura – którą, przestawiając sylaby, a zostawiając przedłużenie, przezwano Raayu (na przywitanie powiedziała mi 「ラーユでございます」:D to ta w różowym, z lewej najmłodsza, Sena, w środku Juri). Przy okazji mogłam spróbować substancji zwanej właśnie Raayu (ラー油), oleju z kawałeczkami jakichś warzyw i innych glonów zapewne, podejrzanie czerwonego, ale wcale nie ostrego, wbrew ostrzeżeniom Japonek (aż zaczęłam się obawiać, jak zniesie to spotkanie rodzina Mariany, meksykańskie dania do najłagodniejszych nie należą).

Oczywiście, gdy tylko wsypałam mąkę do gorącego miodu, dzieciaki zbiegły się, chcąc koniecznie mieszać i oddały mi garnek dopiero, jak łyżka przestała się ruszać, bo miód stwardniał. Szkoda, że nie zrobiłam wtedy zdjęcia, ale miałam brudne ręce od jajka, które rozbiłam do garnka… gdy tylko wylądowało w cieście i ostrzegłam, że teraz łyżką się nie da i trzeba gnieść ręką (chciałam je odstraszyć), wszystkie trzy stwierdziły, że nie ma problemu i wpakowały tam ręce. Wszystkie. Więcej tego ciasta musiały zmyć z rąk, niż go zostało…
No, może przesadzam, w każdym razie zabawy trochę było najwyraźniej.
Pierwszy raz piekłam ciastka w mikrofali O_O
Cieszyłam się, że zjadły naraz prawie wszystkie, bo widocznie smakowały, ale z drugiej strony, potem nikt nie miał miejsca na kolację… więc wyszłyśmy na mały spacer.
Po drodze zahaczyłyśmy o sklep z tanimi ciuchami. Posłużył jako genialny plac zabaw...
A na kolację – nabe, czyli micha z rosołkiem (a przynajmniej jakąś tłustą wodą, powstałą w wyniku zagotowania jakiegoś liścia, prawdopodobnie kombu..?) z warzywami i takimi śmiesznymi, przezroczystymi rurkami przypominającymi makaron (jak sobie przypomnę nazwę albo zobaczę w supermarkecie, to napiszę ^^”) bez smaku,
ale Sena na przykład bardzo je lubi… do tego wcześniej wspomniane mochi, tu w postaci dość cienkich, prostokątnych płatów… i surowe mięso, bierze się je i zanurza w tym wrzątku, po czym jak już jest do zjedzenia (nie zajmuje to długo, bo jest krojone bardzo, bardzo cienko), wyjmuje się je i zanurza we własnej miseczce z sosem, dodaje jakieś warzywa według uznania, po czym szamie.

Potem oglądałyśmy z dziewczynkami jakiś program o zwierzakach, wymyślałyśmy imię pandzie w majtkach w truskawki, narysowanej na małym żetonie, grałyśmy w coś dziwnego z użyciem czerwonej włóczki, pod – tudzież nad – którą trzeba było przejść/przeskoczyć… pograłyśmy chwilkę na pianinie, nauczyłam dziewczynki prawidłowej wymowy słowa ‘fire’ (ciężko było xD), ogółem – dzień pełen wrażeń, a jako że Yuriko (mama) wypiła ze mną chu-haia (patrz niżej), zadzwoniła po swojego chłopaka, żeby nas odwiózł, tzn. technicznie rzecz biorąc, tylko mnie, ale zabrałyśmy się wszystkie (Sena oparła się o mój plecak i zasnęła *^* siłą go wyciągałyśmy xD). Mieli mnie tylko odstawić na dworzec, a zawieźli mnie pod sam akademik, ponad 30 km, jestem im dozgonnie wdzięczna ;_; miałam też okazję się popisać orientacją w terenie, bo GPS nas chciał prowadzić w przeciwną stronę.

Z rzeczy paradoksalnych, chciałabym tylko nadmienić, że o tym projekcie powiedziała mi współ…mieszkanka? akademika, rodem z Indonezji, po czym ja przekazałam wiadomość Marianie (tej z Meksyku, która na wycieczce zabrała się za robienie tacos), chętnych było całe mnóstwo (zgaduję po numerach, które dostałyśmy – 750 i 751 bodajże), a miejsc – też zgaduję po liczbie osób, które faktycznie pojechały – koło 25, przy czym w przypadku przekroczenia limitu, planowali wybrać uczestników drogą losowania; także i Mariana, i ja pojechałyśmy, a ta Indonezyjka nie… ups? ^^”

Jeszcze parę zdjęć:

Wzruszyłam się tym 'a' w następnej linijce xD

Od początku, całe podekscytowane, zapewniały mnie, że mają w domu płatki z Polski i rzeczywiście, skąd ja je znam...

Sama bym w życiu nie zauważyła, że to maleństwo ma gacie w truskawki o_o

Yuura ze swoją zdobyczą - kilkoma pierniczkami na pamiątkę (ja też dostałam kilka :3). ...zaraz, czy to torebka na prezenty? Też chcę! ;_;

Przykładowe chu-haie, rzecz cudowna dla tych, którzy nie przepadają za piwem czy wódką, a wolą fantę i tym podobne niewyskokowe ;]

Z rzeczy mniej pozytywnych, udało mi się nabawić uprzedzeń do Bułgarek… dotychczas poznałam jedną, dość cichą i niezbyt towarzyską, ale ta, która pojechała z nami, to jakaś wariatka chyba. Nie tylko ja miałam obawy co do bezpieczeństwa jej host family… Miała bardzo, hm, żywą mimikę twarzy, ale w przerażający sposób, jak już zaczęła coś opowiadać, to się nie zamykała przez dwadzieścia minut, podnosiła głos w najmniej spodziewanych momentach i cały czas usiłowała poklepać czy nie wiem, pogłaskać, wziąć za rękę jakieś biedne dziecko jednej z zaproszonych rodzin. Z drugiej strony, poznałam też bardzo sympatyczną i zabawną Czeszkę, która mieszka wcale niedaleko ode mnie.

I tym oto kulawym zakończeniem niniejszym kończę, bo znowu mi książka wyjdzie xD mam nadzieję, że podobało się wam choć w połowie tak, jak mnie… ^^

One day trip to Kameoka, part 1

Przedwczorajszy dzień należał do spędzonych tu dotychczas najprzyjemniej, toteż chciałabym się podzielić wrażeniami i tymi skrawkami wiedzy, które nabyłam (a które właściwie zostały odkopane z odmętów mojej *khe, khe* pamięci, bo w pewnym momencie coś kliknęło, że mówili nam na jakichś zajęciach… mniejsza z tym). No, to lecim ^^

Jakieś centrum wymiany międzynarodowej w Kameoce (Kameoka to ‘wioska’ na północny-zachód od Kioto, wielkości i charakteru małego polskiego miasta, z centrami handlowymi i w ogóle) zorganizowało mały homestay u japońskiej rodziny, połączony z wykładami nt. japońskiego Nowego Roku i robieniem->jedzeniem noworocznych potraw. U przypisanej odgórnie rodziny, uczestnik miał przygotować jedną potrawę ze swojego kraju, a potem spędzić z „hosto famiri” resztę dnia, zostać odprowadzonym na dworzec w Kameoce i wrócić już we własnym zakresie.

Było naprawdę super i nie mogę się doczekać kolejnej takiej imprezy, mam nadzieję, że zrobią użytek z naszych adresów mailowych i będą przysyłać jakieś newslettery… Ale po kolei.

Zbiórka na Kyoto Station - godzina 9:30, czyli pobudka o 6:30, ostateczne przygotowania i pakowanie, wyjście ok. 7:40, 15 minut na stację, jakieś pół godziny pociągiem na dworzec i bezowocne poszukiwania papieru/torebek na prezenty… Chciałam dać małe pamiątki w postaci toruńskich pierniczków i krówek młodszym członkom rodziny (matka i dwie córki, 9 i 6 lat), ale nigdzie – and I mean it – absolutnie NIGDZIE nie dostanie się czegoś takiego na dworcu ani w pobliżu. Ewentualnie pakują coś na prezent w każdym sklepie z pamiątkami, ale oczywiście, tylko jak się to tam kupi. Wskazówka na przyszłość – w papier na prezenty zaopatrz się zawczasu w papierniczym albo chociaż w 100-en szopie.

Do Kameoki jedzie się (za 400 jenów ;_;) przez Arashiyamę, chyba najpiękniejsze miejsce w całym Kioto, które desperacko próbowaliśmy sfotografować z okien pociągu, a które zhańbił mój potworny aparat w połączeniu z brakiem umiejętności fotografa (mnie). Planuję tam wrócić za tydzień, już z nowiutkim aparatem :3 zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tzn. z zamiarów i ewentualnych zdjęć.

Aż żal serce ściska, tak tam pięknie było, a takie… coś mi wyszło ;;

Z dworca do centrum zabrał nas sympatyczny busik, w którym pewna Amerykanka, wyglądająca zarówno wg siebie samej, jak i wielu Japończyków, jak Tom Cruise, udzielała wyjaśnień po japońsku, no i – ku uldze większości uczestników – po angielsku :D Pierwszą rzeczą po dotarciu na miejsce, było obserwowanie, jak pewna śmieszna maszyna miesza ryż na mochi.
Normalnie robi się to w sporej beczce i rękoma, to jest, jedna osoba tłucze takim wielkim drewnianym młotkiem, a druga w przerwach między uderzeniami przewraca ryż, toteż chcąc uniknąć ewentualnych ofiar i połamanych kończyn, postanowiono użyć współczesnych metod.
Tenże glut to efekt tłuczenia. Tuż po wymieszaniu jest strasznie gorący, jedne z organizatorów z poświęceniem rwał to na kawałki gołymi rękoma… Następnie dodaje się do swojego kawałka wedle upodobań przeróżne produkty, głównie pochodzenia sojowego, tj. pastę miso, kinako (mąkę sojową, zaraz po matcha mój ulubiony smak :3), sos sojowy i nori (glony) tudzież, jakże by inaczej, pastę z czerwonej fasoli… czy ja już wspominałam, że przesadzają tu z nią? o_o
Następnie – wykład nt. Oshougatsu – japońskiego Nowego Roku, który trwa od 1 do 3 stycznia. Pod pewnymi względami przypomina naszą Wielkanoc: jest najważniejszym świętem w roku, a w ramach przygotowań czyni się generalne porządki (Oosouji), czyli czyści się absolutnie wszystko, od szczelin w podłodze po spód schodów… Drzwi wejściowe dekoruje się shimenawą (sznur ze słomy ryżowej) i kadomatsu (sosenki, najczęściej po jednej z obu stron drzwi, przybrane nieraz tak bogato, jak choinki). Słoma ryżowa, bo ryż to podstawa wszystkich posiłków, symbol dobrobytu, a sosny, bo przez cały rok są zielone i symbolizują długowieczność. W domach stawia się kagami mochi, najczęściej trzy plackowate jeden na drugim, w mniejszej wersji dwa, a na górze mandarynkę (jedyne, co rośnie i owocuje nawet zimą, też jako symbol). Kształt kagami (lustra) dlatego, że w świątyniach shinto na honorowym miejscu znajduje się lustro właśnie. Dodam, że mochi, jak trochę poleżą, to wyschną na kamień i trzeba je podgrzać, żeby znów zmiękły. Z kolei miękkie też ciężko jeść, bo strasznie się ciągną i lepią, już doskonale rozumiem, dlaczego zdarzają się przypadki zadławienia (a podobno prawdziwe, noworoczne mochi są jeszcze twardsze i bardziej ciągliwe O_O).
Ale są bardzo dobre, dodaje się je w Japonii do różnych dań, ja jadłam je po raz drugi tego samego dnia w postaci nabe (patrz niżej). A długo się zastanawiałam, co to jest, takie twarde, białe bloki, które sprzedają hurtem niemalże w każdym sklepie (zwykłe opakowanie to ok. 1 kg niewielkich bloczków).
Tu mamy nawet 1.5kg...

Następnie poczęstowano nas czterema pudełkami osechi ryōri, zestawów, które je się tylko podczas tego święta, czyli przez pierwsze trzy dni stycznia. Są to głównie ryby, marynowane warzywa, słodkie ziemniaki, fasola (><”), jakieś inne morskie roślinki i żyjątka, podobno bardzo odżywcze i przemyślane pod względem balansu białek,


węglowodanów itp. Wyglądały prześlicznie, zarówno pudełka, jak i ręcznie przez tamtejszych ludzi zrobiona zawartość, ale za to, nikogo nie chcę obrazić ani nic, smakowały paskudnie. Najlepsze z tego były mandarynki, które dostaliśmy na deser ;D

I wreszcie przyszedł czas na zostanie wyczytanym i przywitanie się ze swoją host family.

to be continued…